Jacht badawczy „Song of the Whale” 22 lipca po raz kolejny odwiedził port helski. Dokonano wymiany części załogi, przeczekano niekorzystną pogodę i wyruszono w dalszą trasę w poszukiwaniu morświnów. Redakcji HB udało się namówić jedną z uczestniczek na relację z czerwcowej części ekspedycji.
Krzysztof E. Skóra

Na przełomie czerwca i lipca miałam przyjemność uczestniczyć w dwutygodniowym rejsie badawczym, którego celem było oszacowanie ilości morświnów żyjących w Bałtyku. Był on zorganizowany przez IFAW- międzynarodową organizację zajmującą się ochroną zwierząt. Do niej także należy jacht- piętnastometrowy dwumasztowiec- „Song of the Whale”.

Jest on w dwojaki sposób przystosowany do prowadzenia badań morświnów i innych waleni. Po pierwsze umożliwia bezpośrednie obserwacje tych ssaków za pomocą lornetek z platform znajdujących się na tylnim i przednim maszcie. Natomiast po drugie, obecny na nim sprzęt taki jak hydrofony- rodzaj podwodnych mikrofonów oraz komputery, daje szansę podsłuchania morświnów w ich naturalnym środowisku. Hydrofon ciągnięty jest około 100 metrów za jachtem, a dzięki obecności komputera możliwe jest bezpośrednie odczytanie wyników na monitorze. Trzeba bowiem wiedzieć, iż walenie mają wspaniale rozwinięty zmysł echolokacji. Polega on na wyznaczaniu obiektów podwodnych poprzez wykorzystywanie właściwości fal ultradźwiękowych, odbitych od tych obiektów. Na podobnej zasadzie działa echosonda stosowana w nawigacji oraz oceanografii do badania rzeźby dna, natomiast w rybołówstwie do lokalizacji ławic ryb. Ponieważ w wodzie zmysł wzroku ma znaczenie drugorzędne, morświny oraz inne walenie namierzają w ten sposób ryby, którymi się żywią, a także przeszkody stojące na drodze ich wędrówek.

Warto w tym miejscu dodać, iż odgłosy morświnów, zwane klikaniem, mają charakterystyczną częstotliwość, typową tylko dla tych ssaków, co pozwala je wyróżnić spośród innych dźwięków słyszanych w morzu.

Na jachcie najważniejszą osobą był oczywiście kapitan – Steve, amerykanin, który zajmował się głównie żeglarską stroną wyprawy. Cały czas się uśmiechał, nawet gdy nie radziłam sobie z angielskimi nazwami sprzętu, czy szybko wypowiadanymi komendami. A może wtedy śmiał się jeszcze bardziej? Spośród stałej załogi obecni także byli Douglas i Tim, naukowcy z Anglii, którzy wspierali Steve’a oraz obsługiwali komputery i hydrofon. Douglas świetnie gotował, nie miał bowiem wyjścia, gdy był głodny, a wszystkich innych zmogła choroba morska. Tim natomiast był specjalistą w wymyślaniu kawałów.

Oprócz kapitana i przemiłych naukowców w rejsy na „Song of the Whale” zabierani są wolontariusze z krajów, w rejonie których prowadzone są badania. Tak było i w tym przypadku. Była Irene pochodząca ze Szwecji, Cordula z Niemiec i Angielka Johanna oraz ja. Dzięki przyjętym przez armatora jachtu zwyczajom, miałam możliwość przypatrzeć się z bliska nie tyko międzynarodowym badaniom na morzu, poznać wspaniałych ludzi, ale także zgłębić tajniki kuchni wegetariańskiej. Na jachtach IFAW-u bowiem nie jada się mięsa. Jednak serwowane dania były tak zróżnicowane, iż nie odczuwałam jego braku, mimo, że wegetarianką nie jestem.

Tegoroczne badania obejmowały rejon południowego Bałtyku i były podzielone na cztery etapy. W każdym z nich bierze udział jedna osoba z Polski. Byli i są to, podobnie jak ja, studenci oceanografii z Uniwersytetu Gdańskiego. Etapy pierwszy i trzeci rejsu obejmowały rejon Niemiec i cieśnin duńskich, natomiast drugi- w którym ja brałam udział – oraz czwarty zostały zadedykowane badaniom wód polskiej strefy Bałtyku.

Moja przygoda z „Song of the Whale” rozpoczęła się w sobotę, dwudziestego drugiego czerwca w Świnoujściu. Trasa ekspedycji wiodła zygzakami przez cały Bałtyk południowy, a następnie z powrotem do Świnoujścia. Mieliśmy dwa ważne postoje. Jeden miał miejsce w stacji morskiej na Helu, gdzie załoga miała możliwość podziwiać inne morskie ssaki – foki. Natomiast drugi był na niezwykle malowniczej duńskiej wysepce ChristiansÆ, która zachwyciła wszystkich nas swym surowym krajobrazem. I to właśnie tu prawdopodobnie udało nam się namierzyć jednego morświna. Dane te, pochodzące z hydrofonu, trzeba jeszcze przeanalizować, aby mieć pewność, czy na pewno był to ten ssak.

Podczas całego rejsu nasłuchiwaliśmy morświnów poprzez hydrofon. Mieliśmy również założenie, aby poszukiwać ich przy użyciu lornetek. Jest to jednak możliwe tylko wówczas, gdy morze jest wystarczająco spokojne. W ciągu dwutygodniowego rejsu udało nam się to przez … 5 godzin.

Gdy nadszedł czas pożegnania nasunęła mi się refleksja spowodowana faktem, że przez dwa tygodnie nie widziałam żadnego morświna, a szansa, iż zlokalizowaliśmy jakiegoś przy pomocy hydrofonów nie jest duża. Gdybym jednak żyła kilkadziesiąt lat temu, gdy działalność człowieka na Bałtyku nie była tak intensywna, to mogłabym obserwować te walenie podczas zwykłego spaceru po plaży. Natomiast teraz, gdy jest ich bardzo niewiele, trzeba organizować specjalne wyprawy badawcze, aby zaobserwować jakiekolwiek większe zwierzę w Bałtyku. Co, jak widać na moim przykładzie,  nie zawsze jest zwieńczone sukcesem.

Chciałabym jeszcze kiedyś popłynąć gdzieś na jachcie „Song of the Whale” i spotkać jego wiecznie uśmiechniętą załogę. Jest szansa, że mi się to uda. Dużo większa niż to niestety, że zobaczę żywego morświna w Bałtyku.

Agata Weydmann